Coś się kończy, coś się zaczyna- podsumowanie.

Coś się kończy, coś się zaczyna.
Po raz kolejny w moim życiu, ba, po raz kolejny w tym roku.
Wyjeżdżając z Polski na Erasmusa do Estonii miałam łzy w oczach. Wracając we wtorkowy poranek z powrotem- to samo.
„ Ile razem dróg przebytych, Ile ścieżek przedeptanych ? ile deszczów, ile śniegów wiszących nad latarniami? ....I znów upór, żeby powstać i znów iść, i dojść do celu. Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń? ile chlebów rozkrajanych?...” Jaki Gałczyński jest prawdziwy. Przyzwyczai się człowiek, przyzwyczai. Do miejsc. A zwłaszcza do ludzi.
Kasia miała świętą rację- Erasmus to przede wszystkim ludzie. Dopiero potem miejsca.
            To co? Czas na wspomnienia? Porozklejamy się trochę w ten zimowy wieczór? ( Stwierdziłam, że wydam książkę. Niech to to poniżej będzie jej streszczeniem. :D )

            Erasmus jako decyzja roku. A może i decyzja życia? Kto wie. Czas pokaże.
Już teraz jednak widzę, ile ten wyjazd mi dał. Ile zmienił, ile pokazał i ile uświadomił. Wróciłam- niby ta sama Agusia ( nooo, chyba, że nieco bardziej szurnięta- o ile bardziej jest możliwe ;) ), ale tak naprawdę powłoka całkiem inna. Wydaje mi się, że dopiero teraz zacznę żyć pełną parą. Przestanę bać się podejmowania decyzji i spontanicznych reakcji.
            Pamiętam swe pierwsze niedzielne popołudnie w Tallinnie. Wyciurana ( słowo roku? Na pewno miesiąca! :D ) leżę na łóżku, gorąco i upalnie, szum z ulicy Endla. Stwierdzam, że idę poszukać sklepu, głodna jestem. Sklepu nie znalazłam ( dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że przeszłam wtedy jakieś ¾ ulicy Parnu- jednej z dłuższych ulic Tallinna, jeszcze chwila i doszłabym do mojego przyszłego akademika na końcu świata! ) to pomyślałam, że odnajdę może chociaż Stare Miasto. A znalazłam jedynie Cerkiew. ( Znowu to samo: dopiero potem zdałam sobie sprawę, że Stare Miasto zaczyna się praktycznie jedna ulica w dół od Cerkwi… )
            Potem pierwszy wieczór na Endla. Zapoznawczo-integracyjny- jak i cały sierpień. I nagle mój poziom angielskiego… OD ZERA DO BOHATERA! J
Cały sierpień na Endla. Na zawsze pozostanie mi sentyment do tego miejsca, ile razy wracałam tam „ jak do siebie”… Się zebrała wtedy elita…. Tak już po części pozostało do samego końca. „ ENDLA 4 EVER!”
            Oj, sierpień był bogaty.
Wszyscy zazdrościli mi wycieczek z tego okresu.
Poznałam Tallinn- niemalże od A do Z.
Niezapomniana Saaremaa. I sauna dymna! <3 A nasza piosenka? „ Ei paremat pole kuskil maal…” – już tego słuchać nie mogli!
Sooma i Viljandi- borówki prosto z lasu i świstanie w dziwne trawy niewiadomego pochodzenia.
A Tartu? I „ Laulupaev”- festiwal śpiewu? To było coś.
A wieczór Eurowizji u nas na Endla? A wieczór Sangrii Ricarda? ( wbijam do Valencii na powtórkę. ) A nasz własny Mini-International Dinner? Aaaajć.
            Z końcem miesiąca Endla trzeba było jednak zamienić na G4S- akademik na końcu świata. A może to właśnie ta odległość uratowała nasze portfele od bankructwa? ;)
W tym miejscu i w tym momencie na scenę wydarzeń wchodzi Kasia.
Mała, ale Wielka, z błyszczącymi oczami jak iskrzące węgielki i szczerym uśmiechem od ucha do ucha. Moja współlokatorka i współtowarzyszka niemalże wszystkich możliwych wojaży. Jesteśmy trochę jak ogień i woda, ale że przeciwieństwa się przyciągają… Stałyśmy się towarzyszkami na dobre i na złe. Dużo się mogłam od Niej nauczyć, a i zawsze mogłam liczyć na rozmowy i rozkiminy nocą i dniem. Dużo razem przeszłyśmy, dużo razem wypiłyśmy… ;) Bruderszaft na zawsze!
            W ostatnim tygodniu sierpnia podjęłam bodajże najbardziej spontaniczną decyzję tego roku. We wtorek moja Romane zapytała, czy nie mam ochotę jechać środa- czwartek do Rygi. Co na to Agusia? A NO DAWAJ! ( jako odpowiedź na wszystko. ) Zabrałam Kasię i pojechaliśmy z ekipą z Endla.
Zakochałam się w Rydze. ( jak i w sumie w każdym miejscu, które zobaczyłam. ACH, JAKA JA KOCHLIWA. ;p ) Przepiękne miasto, świetna pogoda…. co daje naprawdę ładne zdjęcia… co znowu powoduje, że jestem szczęśliwa. J No i ekipa też się liczy, bo naprawdę miło spędziliśmy te dwa piękne, sierpniowe dni.
            We wrześniu zaczęły się zajęcia na uczelni. Cóż. Pod tym względem… SZAŁU NIE BYŁO, DUPY NIE URWAŁO. Trochę mnie to dobiło, szkoda, że wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że na Erasmusie są rzeczy ważne- jak zajęcia i nauka, ale i są też ważniejsze.
            W połowie miesiąca wprowadziła się do nas Pani Gruzinka, Nino nasza kochana, która swoją „ Katieńkę i Jagaszkę” nazywała swoimi polskimi córkami. Cudowna, mądra kobieta, która dzieliła się z nami swym życiowym doświadczeniem. Rzecz jasna- wszystko w języku rosyjskim, co dla mnie i Kasi było najlepszą praktyką. Dzień zaczynał się dla nas od „ Dobroje utro, kak dela?! ” a kończył na „ Spakojnoj noczi!”  No i te nasze wspólne kawy- rozmowy o wszystkim. O tańcu i różańcu- dosłownie.
            W międzyczasie chodziłyśmy z Kasią na imprezy. Oooh, niezapomniane „ White T-Shirt Party” i najlepszy souvenir z Estonii- koszulka z podpisami! Mimo, iż mniej się podobało, bardziej zapamiętałam jednak imprezę „ Red Carpet”. To tam poznałyśmy Huberta.
Aaaach, ten to dopiero gagatek! Kolejny na dobre i na złe. ( rzecz jasna ironię czuć jak stąd do Tallinna! )
Nierozłączni staliśmy się od czasu International Dinner na naszym uniwerku, kiedy to poszła Kasia z Agatą ( kolejna nowa buźka! ) i Hubertem, a potem wyciągnęli również mnie lakonicznym sms-em: PRZYCHODŹ NA ENDLA. Po miłym wieczorku stwierdziliśmy, że idziemy na miasto i wtedy to ja z Ricardem poszłam gdzie indziej, a moja banda się zgubiła i skończyła gdzie indziej. Może temu tak dobrze to pamiętam :D
            No ale co do nierozłączności. Święta Czwórca: ja, Kasia, Hubert i Agatka.  Staliśmy się dla siebie jak rodzeństwo i najlepsi przyjaciele. „ Daj gryza, daj łyka” i te sprawy- na poziomie dziennym, stały się rzeczą dla nas naturalną. Rozmowy o gównie również. ;)
            Początek października przebiegł pod znakiem przygotowań do wycieczki do Petersburga. Oczekiwanie na wizę, załatwianie noclegu i bukowanie autobusu. Boooże, jaka ja podjarana tym chodziłam! Ba, fruwałam ze szczęścia!
W połowie miesiąca wypadła jednak bardzo niespodziewana wyprawa: trafiło się ślepej kurze ziarno! Czyli dzięki naszej Nino mogłyśmy zobaczyć najbardziej reprezentatywny kawał Skandynawii- stolicę Szwecji.. Dołączył do nas Hubert, także nasza trójka podbiła Sztokholm!!
Płynąc promem, czuliśmy się jak jacyś burżuje. A Sztokholm był przepiękny pod każdym wymiarem. I 700 zdjęć praktycznie w jeden dzień. Pff, cóż to dla mnie! ;] Kolejna stolica zaliczona.
            Przełom października i listopada to wyjazd do Petersburga. Fiedia w swojej  bajce. Przecudnej, rosyjskiej bajce. Jakże inaczej mogłam się czuć, spełniając jedno z największych marzeń życia? ( teraz na piedestale nadal stoi Moskwa i Transsib: Moskwa- Bajkał- Władywostok; co wskoczy na trzecie miejsce skoro Piter już zaliczony? ;) ) Wycieczka do Pitera była dla mnie jak wisienka na torcie. Ukoronowanie wszystkich moich wojaży.
            Listopad został mianowany miesiącem polskiej integracji. No cooo, też trzeba. Urodziny Magdy, spotkanie u Zuzy, święto Niepodległości, impreza u nas w G4S ( wyprowadziła się od nas pani Gruzinka, dzięki czemu w pokoju obok mogłyśmy przenocować parę osób :D ) no i jako zwieńczenie wszystkiego- International Dinner. ( A potem, w połowie grudnia jeszcze spotkanie w polskiej ambasadzie, co ambasador i konsul składali mi życzenia urodzinowe! )
            Wtedy to już zaczęło lecieć. Pędzić na złamanie karku.
            Trzeba się było trochę zainteresować nauką- brawurowo ( hm. Polemizowałabym, ale ładne słowo. ^^ ) zaliczyłam historyczną i literaturę i mogłam mieć święty spokój. Praktykę z rosyjskiego nadal miałam praktycznie na co dzień. Najbardziej niesamowite stało się dla mnie, że nagle potrafiłam sobie przypomnieć i zastosować- jak mi się wcześniej wydawało- „ całkiem niepotrzebne i najbardziej z dupy” słówka typu: „ rondel z wrzącą wodą”, „ załóż grube rajstopy”, czy „ stukanie obcasami po schodach” i rzecz jasna- stosować je.
Rosyjski przestał dla mnie stanowić barierę.
A no i! Mamy teraz cudowne rosyjskie znajomości. J
Marysia nasza złota. Rosjanka z Estonii zakochana w Polsce.
Sasza- ten to dopiero wariat! Rosyjska dusza w każdym wymiarze.
Ljosza i Natasza zapraszają mnie do Moskwy, a od Olgi dostawałam czekoladki za pomoc w zadaniu z polskiego.
1.12 pożegnałyśmy się z naszym G4S i stałyśmy się sąsiadkami Huberta. 10 minut od centrum- i nagle spontaniczne wyjścia do Red Emperora przestały nas zaskakiwać i dziwić. WHY NOT. A nasze Posadówki w kuchni? Wspólne kawy, śniadania, lub rozmowy do 3 nad ranem, jak parę razy bywało? Znowu: WHY NOT.
Czas jeszcze bardziej przyspieszył, a nam STAŁO WIECZNIE MAŁO.
5.12- wycieczka do Laponii. Podbicie koła podbiegunowego i zaliczenie mojej mistycznej zorzy polarnej. Oraz zasp śniegu w Kuusamo. ;) I szaleństwa na sankach o 3 nad ranem, powrót o 5, picie herbaty w kuchni i słowackie kawały. Oraz -30 stopni.
-Dobryj viecz’er…! – na samo wspomnienie gęba mi się śmieje. A głupie gry lub powiedz „na zdrowie!” w jakimś obcym dla ciebie języku”???
 Laponia Pitera w sensie emocjonalnym nie przebije, ale była stokroć bardziej towarzyska, taka prawda.
            Po powrocie z zimnej Północy trzeba było dokończyć dzieła na uczelni…po czym rzucić się w wir zatytułowany: OSTATNIE DNI W TALLINNIE, których punktem kulminacyjnym stała się moja urodzinowa impreza. Perfekcyjna pod każdym względem. Ludzie, miejsce, atmosfera. I turbo-kaktus jako hasło przewodnie. ( Niestety, skończył się zbyt szybko, by się nim upajać. )
            Erasmus: wolność i beztroska. Gdzie ludzie są jak jedna wielka rodzina i wszyscy się kochają. Spontaniczne decyzje: Tak, jadę do Rygi. Piter? Będę najwyżej głodować, ale tak, jadę. Tak, idziemy na piwo do Red Emperora. ( Tak w ogóle to Polacy są narodem BARDZO NA TAK. W większości przypadków. )

Będzie mi trochę tego wszystkiego brakować.
Sama sobie pokłony biję, że zdecydowałam się porzucić przysłowiowy „święty spokój” i wyjechać. Nie tylko poznałam miejsca, o których wcześniej nawet nie śniłam, ale przede wszystkich wspaniałych ludzi, na których wiem, że mogę liczyć. Zrobiłam prawie 7400 zdjęć, a moja fotograficzno-reporterska działalność zrobiła furorę. ;)

            MOJE DZIKIE WOJAŻE WCALE NIE KOŃCZĄ SIĘ WRAZ Z KOŃCEM ERASMUSA. ONE SIĘ DOPIERO TERAZ ZACZNĄ.
I mówię to teraz z pełną świadomością.
Przestanę się bać kupić samej bilet i pojechać w siną dal.
Czyli to, co mnie kręci najbardziej.

DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM ZA TE WSPANIAŁĘ 5 MIESIĘCY. WSZYSTKIM NA RAZ I KAŻDEMU Z OSOBNA. TO DZIĘKI WAM ESTONIA DO KOŃCA ŻYCIA BĘDZIE KOJARZYĆ MI SIĘ Z SAMYMI NAJLEPSZYMI RZECZAMI.

Veni, vidi, vici.
Fiedia, 2013.



Ps!!!! A z okazji Świąt Bożego Narodzenia chciałam Wam życzyć dużo ciepła i miłości, miękkich pierniczków i ryby bez ości!!!! A przede wszystkim  na każdy dzień radości iiiii spełnienia marzeń!!!

Nawet nie czuję jak rymuję. 

Komentarze

Popularne posty